
Przypomnij sobie początek swojej ostatniej relacji z mężczyzną. W jakim stanie emocjonalnym wtedy byłaś – czy szukałaś związku, czy zdarzył się on w momencie, kiedy z radością żyłaś swoje piękne życie? Czy znałaś i lubiłaś siebie w tamtej chwili, czy byłaś przygnieciona i zmęczona samotnością?
Czy na początku relacji w sposób gwałtowny wyskoczyłaś ze swojej norki smutku i depresji i zachłysnęłaś się ekscytującymi znakami od Wszechświata, a twoją głowę pochłonęły myśli o tym, czy jego nazwisko pasuje do twojego imienia, jakie będą wasze dzieci i jak bardzo idealnie on wpisuje się w twój obraz świata?
Czy było raczej „nudno” – może nawet niespecjalnie ci się podobał na początku, ale jakoś wpasował się naturalnie, bez wielkich sinusoid emocjonalnych w życie, które wiodłaś i dałaś sobie (i jemu) dużo czasu na to, by na spokojnie i z szacunkiem wpuścić go do swojego życia?
Wejście w relację, gdy jesteś na emocjonalnym, fizycznym i mentalnym głodzie to klasyka gatunku, którą karmią nas romantyczne komedie i melodramaty: jest niesamowita energia, bywają dziwne zbiegi okoliczności, bardzo szybko następuje zbliżenie fizyczne i poczucie ogromnej bliskości.
I rzadko kto wtedy myśli o tym, jak się czuł chwilę przed włączeniem guzika z napisem: WIELKA „MIŁOŚĆ”. Jednak ten stan wyjściowy jest kluczowy do określenia, kto i po co się pojawił w naszym życiu.
Bo im większa ekscytacja, im mniej snu i jedzenia, im więcej „znaków” i nieprzespanych nocy – tym bardziej oczywiste jest to, że partner przyszedł, byście odpracowali swoje karmiczne i rodowe długi.
Na początku takiej relacji wszystko to, co się pojawia zaczyna z ogromną prędkością zalewać naszą „czarną dziurę”, co daje nam (chwilową, bo chwilową, ale jednak) przyjemność i satysfakcję. Jak… alkohol, którym się upajamy… Aż do momentu kaca.
Gdy wchodzimy w relacje w stanie deficytu, kac następuje i to dość szybko i niestety boleśnie. Na czym polega? Ano na tym, że jeśli jesteśmy w czarnej dziurze, wiążąc się z mężczyzną, nie widzimy w tej relacji ani prawdziwych siebie, ani prawdziwego obrazu tego mężczyzny, którego wybrałyśmy. Tak naprawdę bowiem to nie my go wybrałyśmy, a nasza czarna dziura. Choćby wydawało nam się, że jest bajecznie, z duchową głębią i tak niesamowicie, to…
Dziura przyciąga dziurę, nie ma inaczej.
Dlatego w relacji rozpoczętej w fazie deficytu (świadomego lub nieuświadomionego), dość szybko na jaw wychodzą rodowe programy obu partnerów (często, o ile nie zawsze) spójne.
Na przykład, program niskiego poczucia własnej wartości.
Kiedy kobieta wchodzi w relację z niskim poczuciem własnej wartości (zapewne tak, jak jej mama, babcia i inne kobiety w rodzie), jej partner będzie miał najprawdopodobniej współmiernie niski stopień brania odpowiedzialności za życie i za związek (który także ma głębsze podłoże).
I w pierwszej fazie znajomości, kiedy tej odpowiedzialności jeszcze specjalnie brać nie trzeba, a okazywane kobiecie zainteresowanie, komplementy, prezenty – zaspokajają jej przemożną chęć bycia dostrzeżoną i docenioną (bo to nadbudowuje jej lichą samoocenę) – wszystko wydaje się piękne, kolorowe i dobre dla obu stron.
Tyle, że z czasem, gdy relacja przechodzi do kolejnego etapu (z fazy głodu do fazy nasycenia i przesycenia) i potrzebne jest coś więcej, niż tylko hormonalne przywiązanie i namiętność, czarne dziury u nich obojga zaczynają ziać tak przeraźliwie, że patrząc na to z boku, można tylko zachodzić w głowę, po co oni są razem.
Jak głodni narkomani, zaczynają tańczyć swój oszalały taniec, rozpaczliwie próbując wyszarpnąć od siebie nawzajem energię, potrzebną im do życia. Na scenę wjeżdżają: obrażanie się, fochy, płacze i manipulacje. Zaczyna się wyłaniać klasyczny model: ofiara, kat i ratownik. Jedno zmienia kolejne i, o zgrozo, czasem obie strony znajdują w tym jakąś masochistyczną przyjemność i tkwią w takim układzie latami.
Kiedy pojawia się szansa to zmienić i czy da się uratować takie ziejące otchłanie?
Światełko w tunelu pojawia się wtedy, gdy jedna ze stron się budzi i zaczyna rozumieć, jak bardzo nieefektywne, bolesne i bezsensowne jest inwestowanie całej swojej siły w to, by potrzebną do życia energię otrzymać od drugiego człowieka. I, co bardzo ważne, ta obudzona osoba zaczyna pracować ZE SOBĄ, a nie oczekiwać że to partner się zmieni.
I kiedy w końcu przestajemy oczekiwać, że partner/ka zaspokoi nasze potrzeby, odbuduje poczucie wartości czy sprawi, że życie nabierze barw, – dopiero wtedy robi się przestrzeń do spotkania.
Prawdziwego spotkania – nas samych i drugiego człowieka, takiego, jakim jest naprawdę.
A nie dwóch hologramów, stworzonych na fundamencie nieuzdrowionego bólu i krzywd z innych relacji (najczęściej z rodzicami, ale nie tylko).
I tylko wtedy, gdy zaczynamy wydobywać się na powierzchnię, brać odpowiedzialność za swój stan, za poziom swojej energii i przestajemy uwieszać się na drugim człowieku, pragnąć, by nas zbawił (lub zabawił) , jesteśmy na tyle mocne, że możemy spotkać mocnego drugiego.
I wtedy zaczyna się inna opowieść.
Interesują Cię takie tematy? Możesz dołączyć do mojej społeczności, by mieć dostęp do dodatkowych treści i specjalnych ofert na moje kursy