„Matka mi żyć nie daje, wtrąca się w moje życie, liczy, ile zarobiłem, krytykuje mój wybór kobiety i w ogóle moje życiowe wybory. Wszystko jest nie tak. Jak mam z taką toksyczną matką żyć?”
Takie mam pytanie: czy toksyczna tutaj jest na pewno tylko matka?
Jak często tkwimy w emocjonalnym splątaniu z rodzicami, zależni od ich zdania na temat naszego życia? I nawet jeśli wybierzemy po swojemu, gryzą nas wyrzuty sumienia. A jak często robimy coś wbrew swojej woli i wbrew porywom duszy, tylko dlatego, by rodzica zadowolić, uciszyć, zapewnić rozrywkę, czy dlatego, że w naszym mniemaniu, jest to dla niego/niej terapeutyczne?
To jest toksyczna relacja, a nie toksyczny rodzic.
Uznając rodzica (czy innej „problematycznej” osoby) za jedynego nośnika toksyny – tak naprawdę oddajemy mu pełnię władzy. Dopiero, jak on się zmieni, my osiągniemy spokój.
A zapominamy, że skoro taka relacja zaistniała, to znaczy, że są DWIE osoby, które biorą udział w tym spektaklu.
Osoba, która nie potrafi stawiać granic, brać pełnej odpowiedzialności za swoje życie, która boi się pozostawić rodzica z jego emocjami – splecie swe losy w tym życiu z rodzicem, który naciśnie odpowiednie guziki, aby nauczyć ją te cechy przejawiać: wyrażać swoje zdanie, czuć swoje potrzeby i dorosnąć w końcu naprawdę, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Będzie to więc rodzic wtrącający swoje trzy grosze do każdej nawet najmniejszej decyzji, krytykujący, złośliwy i zrzędliwy.
Im więcej do nauczenia się w kwestii dorastania – tym upierdliwość większa.
I tak samo rodzic, który nie potrafi pogodzić się z tym, ze dziecko nie jest jego własnością, dla którego życie dziecka (nawet już dorosłego) ma być projekcją jego własnych oczekiwań i niespełnionych marzeń i aspiracji – spotka się w tej roli z kimś, kto nijak nie będzie w stanie zaspokoić tych wymagań, ponieważ on ma się nauczyć przestać kontrolować i uznać odrębność drugiej istoty. Przyjdzie więc dziecko, które zrobi wszystko, aby jej w tym pomóc: będzie stawiało opór, buntowało się, albo pójdzie ścieżką autodestrukcji, jeśli nie będzie potrafiło sprostać sile kontroli rodzica.
To piękne w istocie spotkanie służy wzajemnej nauce, ale warunek jest jeden: ty (niezależnie od tego, czy występujesz w tym spektaklu jako rodzic czy jako dziecko) rozpoczynasz zmiany od siebie, nie oczekując, aż zmieni się druga strona.
Tylko to może rozerwać pęta i sprawić, że miłość, która jest zakleszczona w tej więzi, uwolni się.
I tak, czasem dzieje się to dzięki separacji od rodzica, czy od dziecka. Ale jeśli przeskakujemy do tego etapu, nie zrozumiawszy zadań, jakie niesie dla nas dana sytuacja (a te zadania będą dla każdej osoby inne), odcięcie od problemu tylko go wzmocni i przyjdą kolejni „naciskacze guzików” w postaci „toksycznego” szefa, „trudnej” teściowej czy „konfliktowego” sąsiada.
Możemy wybrać, by pozostawać w takiej relacji bez odbierania informacji o nas samych, która z niej płynie i tracić swój cenny czas, bawiąc się w osądzanie i zrzucanie odpowiedzialności na rodzica, szefa czy teściową.
A możemy zrobić krok ku sobie w tej relacji i zastanowić się, czego JA mam się tu nauczyć, jakie swoje cechy rozwinąć, a jakim już podziękować, bo nie są efektywne.
Nie stanie się to od razu. Zrozumienie może chwilę zająć. Ale im bardziej uparci jesteśmy, tym większe mamy szanse na to, by w końcu przestać wierzyć w te bzdury, że relacje się nam „przytrafiły” i że „to przez mamę/tatę/męża/żonę” jesteśmy nieszczęśliwi.
Anna Ewa Wrzesińska